gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Книга «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) на польском языке – 2 часть

Продолжение романа «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) на польском языке читать онлайн, автор книги – Кен Кизи (начало книги – в разделе «Книги на польском языке»). Свой первый и наиболее известный роман - «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) - Кен Кизи написал более полувека назад, ещё в 1962 году. Эту книгу много раз пробовали запрещать в Америке, однако роман «Полёт над гнездом кукушки» всё равно был очень популярным среди читателей. Кроме того, в 1975 году Милош Форман снял фильм «Полёт над гнездом кукушки», который также был понравился зрителям (хотя сам автор книги, Кен Кизи, был очень недоволен фильмом Милоша Формана). В любом случае идея романа остаётся актуальной и сегодня, так как противостояние Личности и Системы будет всегда – так уж устроена человеческая природа. Роман был переведён на многие самые распространённые языки мира, причём в некоторых языках есть несколько вариантов перевода. В этой статье представляем вам второй фрагмент книги «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) на польском языке. В конце страницы будет ещё одна ссылка на продолжение романа.

 

Список другой литературы на польском языке можно читать онлайн в разделе «Книги на польском», а книги для детей и для начинающих изучение польского – в разделе «Сказки и легенды на польском языке».

Для тех, кто больше любит слушать книги и различные аудио истории для тренировки восприятия польской речи на слух, есть раздел «Аудиокниги на польском». Там в основном аудио истории для начинающих, но будут добавляться и другие аудиокниги, для более высокого уровня.

Для любителей польских фильмов создан раздел «Фильмы на польском языке», в котором можно смотртеь онлайн польские фильмы с субтитрами или без них.

Для тех, кто хочет учить польский язык не только самостоятельно по книгам и фильмам, но и с опытным преподавателем, есть информация на странице «Польский по скайпу».

 

Теперь переходим к чтению второго фрагмента книги «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) на польском языке, а ссылка на продолжение романа будет в конце этой страницы.

 

Lot nad kukułczym gniazdem

 

Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzy­kawkami trawiastomleczny płyn. Pielęgniarka - której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie przed sie­bie - podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie od­chodzi.

- Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zda­niem za bardzo przedsiębiorczy.

Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

- Wyjątkowo przedsiębiorczy - poprawia pielęgniarkę, prze­kłuwając igłą gumowy korek buteleczki i pociągając za tłok. - Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant, siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć cel.

- Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?

- Wielu rzeczy. - Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. - Może łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego. Czasami wprowa­dzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak zamącić im w głowach, że trzeba potem miesięcy, by znów zapanował ład. Modna obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka pobłażliwości ułatwia ta­kim typom działanie, ale jeszcze przed kilkoma laty było zupeł­nie inaczej. Parę lat temu trafił tu pan Taber, niemożliwy manipulant. Do czasu. - Odrywa wzrok od częściowo napełnio­nej strzykawki, którą trzyma przy twarzy niby czarodziejską różdżkę. Oczy zachodzą jej mgłą, jakby wspominała coś wyjąt­kowo przyjemnego. - Pan Ta-ber - powtarza.

- Ale dlaczego - dziwi się pielęgniarka - komuś miałoby zależeć na wprowadzaniu zamętu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to...?

Milknie widząc, jak oddziałowa gniewnie wbija strzykawkę w gumowy korek, napełnia, wyciąga i kładzie na tacy. Patrzę, jak sięga po następną pustą strzykawkę, obserwuję jej rękę, jak przesuwa się w bok, zawisa, opuszcza.

- Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, że to zakład dla umysłowo chorych.

Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator, żeby zamie­niła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki wciśnięty między nos a podbródek i z tym samym spokojem świdruje oczami, ale głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy - jak sama mówi - nie wyreguluje sytuacji.

Pod jej rządami życie oddziału jest znakomicie wyregulowa­ne. Kłopot polega na tym, że siostra nie może wciąż przebywać na oddziale. Czasem musi wyjść na zewnątrz. Robi więc, co może, żeby świat zewnętrzny wyregulować również. Pracuje ramię w ramię z podobnymi jej osobami wchodzącymi w skład ogromnej organizacji, którą ja nazywam Kombinatem, a która dąży do wyregulowania całego świata zewnętrznego, tak jak ona wyregulowała oddział. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafiłem ze świata zewnętrznego do starego szpitala, była już Wielką Oddziałową i od Bóg wie jak dawna z oddaniem poświęcała się regulowaniu.

Obserwowałem ją przez wiele lat i widziałem, jak nabiera wprawy. Ciągła praktyka utrwaliła i udoskonaliła jej umiejętno­ści - teraz jej władza jest nieograniczona i dociera wszędzie, biegnąc po drutach cieńszych od włosów i niewidocznych dla nikogo prócz mnie; widzę Wielką Oddziałową, jak siedzi po­środku pajęczyny drutów niczym czujny robot i dozoruje sieci ze skrupulatnością mechanicznego owada; dokładnie wie, dokąd biegnie który drut oraz jakiej mocy ładunek należy posłać, żeby osiągnąć pożądany skutek. W wojsku, nim wysłano mnie do Niemiec, byłem młodszym elektrykiem w obozie szkoleniowym, a wcześniej przez rok studiów liznąłem nieco elektroniki, więc znam się na tego rodzaju instalacjach.

Wielka Oddziałowa siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą, o świecie, w którym wszyst­ko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przy­kuci do wózków Chronicy z cewnikami biegnącymi im z noga­wek prosto do otworów w posadzce. Latami dobiera idealny zespół: przez oddział przewijają się dziesiątki lekarzy, w róż­nym wieku, w różnym typie i z różnymi wyobrażeniami o tym, jak należy prowadzić oddział, niekiedy nawet dość odważnych, żeby się jej stawiać - wtedy świdruje ich od rana do nocy oczami z suchego lodu, aż wycofują się wstrząsani dziwnymi dreszczami.

- Nie wiem, co mi dolega - mówi każdy z nich personal­nemu - ale odkąd zacząłem pracować z tą babą, zimno mi, jakby w moich żyłach płynął amoniak. Dygoczę bez przerwy, dzieci nie chcą mi siadać na kolanach, żona nie wpuszcza mnie do łóżka. Żądam przeniesienia: do furiatów, do alkoholików, na pediatrię, gdziekolwiek!

Ciągnie się to latami. Lekarze wytrzymują trzy tygodnie, cza­sem trzy miesiące. Aż wreszcie oddziałowa decyduje się na małego człowieczka o szerokim, wysokim czole, szerokich, ob­wisłych policzkach i twarzy wciętej na wysokości maleńkich oczek, jakby długo nosił zbyt ciasne okulary, które wpijały mu się w głowę; pewnie dlatego teraz nosi binokle przywiązane tasiemką do górnego guzika koszuli - chwieją się na sinym grzbiecie małego noska lekarza i osuwają to na jedną, to na drugą stronę, więc kiedy rozmawia, musi wciąż przekrzywiać głowę, żeby mu nie spadły. Wybraniec oddziałowej.

Trzech czarnych pracujących na dziennej zmianie dobiera po latach prób, w trakcie których odrzuca tysiące. Przedefilowuje przed nią długi szereg ponurych, szerokonosych, czarnych ma­sek, od pierwszego wejrzenia nienawidzących jej i jej lalkowatej, kredowej białości. Taksuje uważnie ich i tę nienawiść przez okres miesiąca, po czym zwalnia kandydatów, bo nienawidzą za mało. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o jakich jej idzie - wyławia ich w kilkuletnich odstępach czasu i wplata w swój plan i układ sieci - od razu poznaje po ich fanatycznej nienawiści, że nadają się na pewno.

Pierwszy, którego wybiera w pięć lat po tym, jak trafiam na oddział, to poskręcany, żylasty karzeł barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwałcono mu matkę, podczas gdy jego tatuś stał przywiązany do gorącego pieca postronkami od pługa, a krew spływała mu po nogach do butów. Dzieciak obserwował wszystko z szafy - miał pięć lat i mrużył oczy, żeby dobrze widzieć przez szparę w nie domkniętych drzwiach, i od tego czasu nie urósł nawet o centymetr. Teraz powieki zwisają mu luźno na oczach, jakby nietoperz przycupnął mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydełka, które unosi na mi­limetr, kiedy na oddział trafia nowy biały; przypatruje mu się uważnie i kiwa głową - aha, aha - jakby się właśnie potwierdziło coś, czego i tak był pewien. Na początku chciał zabierać do pracy skarpetę wypełnioną śrutem i tłuc nią pacjentów, żeby ich ustawić, ale oddziałowa mu wytłumaczyła, że tego się już nie praktykuje; kazała zostawić skarpetę w domu i nauczyła go własnych metod: nauczyła go kryć nienawiść i spokojnie czekać, czekać na drobną przewagę, nieco luzu, a potem mocniej zaci­skać pętlę i nie popuszczać. Nigdy nie popuszczać. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziała.

Pozostali dwaj czarni zjawili się dwa lata później, w odstępie niespełna miesiąca: są tak podobni do siebie, że moim zdaniem oddziałowa po prostu zamówiła kopię tego, który zgłosił się pierwszy. Obaj są wysocy, chudzi i kościści, a ich wyciosane z kamienia twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwężają się w dwa punkciki, a włosy są tak ostre, że gdyby przejechać po nich ręką, można by zedrzeć sobie skórę.

Wszyscy trzej sanitariusze są czarni jak telefony. Im są czarniejsi, tym chętniej - jak oddziałowa zorientowała się po tych, którzy w czarnym szeregu przewinęli się przed nimi - czyszczą, szorują i dbają o porządek. Choćby ich uniformy: zawsze są białe jak śnieg. Tak samo białe, zimne i sztywne jak fartuch oddziałowej.

Wszyscy trzej noszą wykrochmalone, nieskazitelnie białe spodnie, białe bluzy zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczo­ne, lśniące jak lód białe buty na czerwonej gumie, w których mogą poruszać się bezgłośnie po korytarzu. Nigdy nie słychać, kiedy nadchodzą. Pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach oddziału, ilekroć któryś pacjent chce sprawdzić bez świadków, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnąć coś na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupełnie sam w kącie, kiedy nagle słyszy skrzypnięcie i szron osiada mu na policzku, więc odwraca głowę i widzi zimną kamienną maskę unoszącą się nad nim na tle ściany. Widzi tylko czarną twarz. Nie widzi ciała. Ściany bowiem są równie białe jak uniformy sanitariuszy, lśnią czystością niczym drzwi lodówki, a czarne twarze i dłonie fruwają na ich tle, jakby należały do duchów.

Lata treningu i czarni przestrajają się na częstotliwość Wiel­kiej Oddziałowej. Jeden po drugim odłączają druty i przechodzą na bezprzewodowe sterowanie. Oddziałowa nie wydaje im głoś­no poleceń ani nie zostawia pisemnych instrukcji, które mogłyby wpaść w ręce żon odwiedzających pacjentów czy wizytujących szpital nauczycielek. Już nie potrzebuje.

Porozumiewają się na falach nienawiści - czarni spełniają polecenia siostry, nim sama nawet zdąży je pomyśleć.

Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespół, oddział za­czyna chodzić jak w zegarku. Wszystko, co pacjenci myślą, mówią i robią, jest zaprogramowane na kilka miesięcy naprzód na podstawie notatek, które oddziałowa sporządza w ciągu dnia. Po przepisaniu na maszynie notatki są wprowadzane do machiny, której buczenie słyszę za stalowymi drzwiami na zapleczu dy­żurki. Machina zwraca kartoniki z porządkiem dziennym zapi­sanym w postaci kwadratowych otworków. Pierwsza rzecz rano, oddziałowa wsuwa kartonik z właściwą datą do otworu w sta­lowych drzwiach i ściany zaczynają szumieć. O szóstej trzydzie­ści zapalają się światła na oddziale: wtedy czarni błyskawicznie zrzucają Okresowych z łóżek i zaganiają ich do szorowania po­sadzki, opróżniania popielniczek i zdrapywania śladów ze ścia­ny, pod którą przepalił się jeden stary piernik - w kłębach dymu osunął się na ziemię, wypełniając cały oddział wonią palonej gumy. Wózkarze spuszczają z łóżek nogi niby martwe kłody i -podobni do posągów - czekają bez ruchu, aż ktoś im przytoczy wózki. Rośliny szczają pod siebie, uruchamiając urządzenie, któ­re dzwoni i kopie ich prądem: spadają z posłania na posadzkę, a wtedy czarni obmywają ich pod szlauchem i ubierają w czystą odzież szpitalną...

Szósta czterdzieści pięć - włączają się elektryczne golarki. Okresowi ustawiają się w porządku alfabetycznym przed lustra­mi: A, B, C, D... Po nich wchodzą Chronicy, którzy jak ja poruszają się o własnych siłach, a na końcu czarni wwożą Wózkarzy. Golenie trzech starców, którym sflaczałą skórę pod brodą pokrywa żółtawa pleśń, odbywa się w świetlicy - czoła opasuje się im rzemieniem, żeby nie rzucali głowami na boki.

Czasem rano - najczęściej w poniedziałki - chowam się, żeby zakłócić porządek. Kiedy indziej wydaje mi się, że postąpię bardziej przebiegle, jeśli zajmę swoje miejsce w kolejce między A i C, po czym odbędę tę samą trasę co wszyscy - nie muszę nawet podnosić nóg: potężne magnesy w posadzce przesuwają nas po oddziale niczym marionetki...

Siódma - otwierają się drzwi stołówki i wchodzimy do środka w odwrotnym szyku niż do umywalni: najpierw Wózkarze, po­tem Chodzący, a na końcu Okresowi. Bierzemy tace, stawiamy na nich płatki kukurydziane, jajka na bekonie, kładziemy grzan­ki - i dziś rano konserwową brzoskwinię na postrzępionym liściu sałaty. Kilku Okresowych przynosi tace Wózkarzom. W wię­kszości są to po prostu Chronicy, którzy mają coś nie w porządku z nogami - jedzą jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich są całkowicie sparaliżowani od szyi w dół, a i głowami ledwo mogą ruszać. Ci trzej to Rośliny. Kiedy już wszyscy usiądą, czarni wtaczają ich na wózkach, ustawiają pod ścianą i przynoszą im identyczne tace z jakąś błotnistą papką, do których doczepione są kartki z wyszczególnieniem diety. “Zmiękczone mechanicz­nie” - brzmi dieta bezzębnej trójki: jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przeżute w kuchni trzydzieści dwa razy przez urzą­dzenie z nierdzewnej stali. Wyobrażam sobie, jak wydyma gu­mowe wargi podobne do kawałka rury od odkurzacza i z cichym pierdnięciem wypluwa na talerz kulkę przeżutej szynki.

Czarni ciut za szybko ładują papkę w różowe, rozciumkane usta Roślin; inwalidzi nie nadążają z przełykaniem i mechanicz­ny miękisz spływa im na ubrania po zapadłych podbródkach. Czarni klną na czym świat stoi i rozwierają im szerzej usta, kręcąc łyżkami, jakby wydłubywali ogryzki z nadgniłych jabłek.

- Ten stary pierdoła Blastic rozpada się na moich oczach! Już sam nie wiem, czy karmię drania mielonym bekonem, czy kawałkami jego własnego jęzora...

Siódma trzydzieści - przenosimy się do świetlicy. Wielka Oddziałowa wygląda przez swoją ukochaną szybkę, tak wypu­cowaną, że jej w ogóle nie widać, kiwa głową, podnosi rękę i zrywa kartkę z kalendarza: jest o jeden dzień bliżej celu. Na­ciska guzik i wszystko się zaczyna. Słyszę łoskot, jakby potrzą­sano arkuszem blachy. Cisza! Okresowi: siadać po swojej stronie świetlicy i czekać, aż dostaniecie karty i zestawy do gry w mo­nopol. Chronicy: siadać po swojej stronie i czekać na łamigłów­ki. Ellis: stań pod ścianą, rozłóż ręce, żeby przybito je gwoź­dziami, i sikaj po nodze. Pete: kiwaj głową jak kukiełka. Scanlon: ruszaj nad stołem grubymi rękami, jakbyś konstruował nie istniejącą bombę, żeby wysadzić nie istniejący świat. Harding: mów, wymachuj w powietrzu dłońmi jak synogarlice, a potem schowaj je pod pachy, bo prawdziwi mężczyźni ani nie gesty­kulują, ani nie mają takich ładnych rączek. Sefelt: jęcz, że bolą cię zęby i wypadają włosy. Wszyscy razem: wciągnąć powie­trze... wypuścić powietrze... oddychać rytmicznie; serca mają bić wszystkim z szybkością podaną na kartoniku z porządkiem dziennym. Równo jak zsynchronizowane cylindry.

Wszystko jak w rysunkowym świecie: płaskie postacie o czar­nych konturach odgrywające wariacką historyjkę, która na pew­no byłaby bardzo zabawna, gdyby nie to, że tymi postaciami są prawdziwi faceci...

Siódma czterdzieści pięć - czarni suną wzdłuż szeregu Chroników i zakładają cewniki tym, którzy potrafią trwać bez ruchu. Cewniki to stare prezerwatywy o obciętych końcach, przymoco­wane gumkami do rurek biegnących przez nogawki do plasty­kowych torebek zaopatrzonych w napis: WYŁĄCZNIE DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU, które mam obowiązek myć pod koniec dnia. Czarni przyklejają prezerwatywy plastrem do wło­sów łonowych: starzy Chronicy mają krocza łyse jak niemowlaki od ciągłego odrywania plastra...

Ósma - ściany buczą i terkoczą pełną mocą. “Podawanie leków” - oznajmia megafon na suficie głosem Wielkiej Oddzia­łowej. Zaglądamy do jej oszklonej klatki i widzimy, że nie ma jej przy mikrofonie; stoi o trzy metry od niego i poucza pielęg­niarkę, jak należy układać lekarstwa na tacy, żeby leżały w nie­nagannym porządku. Okresowi ustawiają się przy szklanych drzwiach w porządku alfabetycznym, A, B, C, D; za nimi Chro­nicy, a na końcu Wózkarze (Rośliny dostają proszki później, rozpuszczone w łyżeczce kompotu z jabłek). Każdy otrzymuje papierowy kubeczek z kapsułkami, które jednym zamaszystym ruchem wrzuca głęboko do gardła, i podsuwa kubek pielęgniarce do napełnienia wodą, żeby popić lek. Zdarza się, że jakiś dureń pyta, co to za proszki każą mu brać.

- Nie tak szybko, aniołeczku; co to za dwie czerwone ka­psułki obok mojej witaminki?

Znam go. Tęgi, wiecznie gderający Okresowy, który już zdą­żył sobie wyrobić opinię rozrabiaki.

- To zwykłe proszki, panie Taber. Dla pańskiego dobra. Mu­simy je szybko połknąć.

- Ale jakie proszki? Rany, przecież sam widzę, że to proszki...

- Połknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ładne proszeczki. Niech pan to zrobi dla mnie.

Pielęgniarka zerka na Wielką Oddziałową, żeby zobaczyć, czy ta kokieteryjna metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spogląda na Tabera. Facet w dalszym ciągu, nawet dla niej, nie zamierza łykać proszków, o których nic nie wie.

- Nie lubię się awanturować, ale nic nie połknę, dopóki się nie dowiem, co jest w środku. Kto mi zagwarantuje, że to nie jakieś świństwo, po którym z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczy?

- Panie Taber, proszę się nie denerwować...

- Nie denerwować? Na miłość boską, chcę się tylko dowie­dzieć...

Wielka Oddziałowa podkradła się cicho i ścisnęła go za ło­kieć, paraliżując mu całe ramię.

- W porządku, siostro Flinn - mówi. - Skoro pan Taber upiera się jak dziecko, będziemy go traktować odpowiednio. Staraliśmy się być dla niego mili i uprzejmi. Najwyraźniej nie jest to właściwa metoda. Ani słowa podzięki: tylko wrogość i wrogość. Może pan odejść, panie Taber, jeżeli nie chce pan przyjąć leków doustnie.

- Na miłość boską, chciałem się tylko...

- Może pan odejść.

Odchodzi, mrucząc pod nosem, gdy tylko oddziałowa puszcza jego łokieć, idzie do toalety i siedzi tam cały ranek, dumając o czerwonych kapsułkach. Raz ukryłem jedną pod językiem; udałem, że ją połykam, a potem rozgniotłem ją w schowku. Przez ułamek sekundy, zanim wszystko obróciło się w biały pył, widziałem zminiaturyzowany zespół elektroniczny podobny do tych, jakich używaliśmy w wojsku w Korpusie Radiolokacyj­nym, złożony z mikroskopijnych drucików, oporników i tranzy­storów, specjalnie zaprojektowany, żeby rozsypać się przy ze­tknięciu z powietrzem...

Ósma dwadzieścia - czarni wydają karty i łamigłówki...

Ósma dwadzieścia pięć - któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku omal nóg nie połamią, tak im spieszno, żeby wpisać to do dziennika...

Ósma trzydzieści - otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch cuchnących winem techników; technicy za­wsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem, bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia. Wbiegają do pracowni i zamy­kają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szli­fierski: zzzt-zzzt-zzzt.

- Przeklęta pora; mamy już co do roboty?

- Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś do­ciekliwym draniu. Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.

- Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostar­czyli galopem; sprawdzę tylko w magazynie...

- Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym...

Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę - tak gdakają postacie na filmach rysun­kowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.

Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.

Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na głowie powtarza:

- Spokojnie, panie Taber, spokojnie...

Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą igłę; skręca do izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go zanurzoną w słoiku ligninową chustką. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło...

Dziewiąta - młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wy­pytywać Okresowych o ich dzieciństwo. Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddzia­łowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych albo czegoś podobnego...

Dziewiąta pięćdziesiąt - stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo. Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysun­kowych postaci.

Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.

- Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy na­kłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić - mówi technik do oddziałowej. - Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?

- Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.

Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedsta­wieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla...

Dziesiąta - przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą ko­pertę...

Dziesiąta trzydzieści - zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.

- Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry... Roze­jrzyjcie się, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział właśnie ze wzglę­du na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczy­wiście o wiek, same panie rozumieją...

Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmie­je, puchnie mu twarz - śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na głowie zale­dwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk, żeby nie dostawały mu się za koszulę.

I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się zatrzymać.

Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przy­chodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (sły­chać, że są mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do modlitwy, przy­tyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.

Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy się kręci i kręci jak bąk - gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentów...

Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt - pacjenci ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.

Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz między­szkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieli­śmy zwiedzać jakiś miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, ra­finerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom, które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy - to wszyst­ko wprawiło mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to, co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opu­ścili wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią... Chciałem wyjść z kolegami, ale nie mogłem się ruszyć.

 

Читайте дальше продолжение романа «Полёт над гнездом кукушки» (Lot nad kukułczym gniazdem) на польском языке. Полный список литературы на польском языке можно найти в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Как Вы узнали о наших курсах иностранных языков?